sobota, 30 listopada 2013

Dupokracja w K-K.

Nie powiodła się próba odwołania ze stanowiska prezydenta K-K. Przyczyna to zbyt niska frekwencja w referendum, w którym wzięło udział zaledwie 10% uprawnionych do głosowania. Sytuacją rozczarowani są zwłaszcza organizatorzy akcji referendalnej oraz lokalni dziennikarze. Mnie sprawa nie dziwi. Udział w wyborach na szczęście jest jeszcze dobrowolny. Spadek zainteresowania wszelkiego rodzju wyborami demokratycznymi jest ściśle skorelowany z dramatyczną utratą społecznego zaufania do władzy. I niekoniecznie jest to wynik braku świadomości wśród mieszkańców miasta, jak sugeruje wielu. Może jest to świadomość innego rodzju. Świadomość, że tak naprawdę najgorszy system na świecie ( a ponoś nie ma lepszego) rozpada się na naszych oczach. Brakiem elementarnego zaangażowania, a takim jest udział w wyborach czy referendach, ludzie dają wyraz swojej niezgody na panujący stan rzeczy. Tzw. obywatelski obowiązek staje się nic nie znaczącym aktem przyklepującym ten czy inny układ partyjny, gdzie karty rozdawane są daleko poza zasięgiem obywatelskiego wzroku. Sprawujący władzę ( nieważne; państwową, samorządową, osiedlową nawet) mogą legitymować się coraz to mniejszym poparciem społecznym, a i tak w świetle ordynacji wyborczych mogą śmiało dzierżyć mandat władzy.
Pewnie prezydent K-K źle wypełnia swoje obowiązki włodarza miasta. Pewnie powinien zostać odsunięty od stanowiska. Faktem jednak jest, że grupa usiłująca odwołać prezydenta sama nie potrafiła przekonać do tego większej ilości mieszkańców. I właśnie to stanowi o katastrofie całego projektu z referendum. Śledzę wydarzenia w K-K z odległego o ok. 1700 km okręgu West Midlands w UK. Z akcją referendalną bezpośrednio zetknęłam się w sierpniu, gdy podczas pobytu w naszym mieście (patrzcie; wciąż mówię - naszym) wychodząc z jednego z licznych supermarketów, zaatakowała mnie małolata z ulotkami. Ich treść ubawiła mnie niemal do łez. Pełne uogólnień i banałów zarzuty sugerowały naiwność oraz brak kompetencji organizatorów akcji. Nie przedstawiono też żadnej alternatywy. Na zasadzie; pozbądźmy się prezydenta, a potem się zobaczy. Marketingowo akcja była słaba niezależnie od jej natężenia. Ideę zmiany prezydenta "kupiło" tylko 10 % uprawnionych do głosowania mieszkańców. Resztę to albo nie przekonało, albo ( co podejrzewam ) nie obeszło.
Dodam tylko, że warszawskie referendum również skończyło się fiaskiem. Zainteresowanie tematem mizerne. Może to wina zakorzenionej w społecznej świadomości tezy, że jak przyjdzie nowa władza to będzie może trochę inaczej, ale też do dupy.
Nie sprawdziliśmy się jako społeczeństwo obywatelskie. Nie zdążyliśmy się nim stać, gdy po drodze uwiodła nas globalizacja i konsumpcjonizm. Coraz mniej interesujemy się tym co wokół nas. Bardziej zajmują nas plotki o celebrytach, flirty w cyberprzestrzeni czy zakupy. A dziennikarze zarabiający na podsycaniu wątłego zainteresowania swych odbiorców sprawami publicznymi, naburmuszają się zamiast uznać fakty.

sobota, 2 lutego 2013

Snowing! Again!!!!????

Snowing! Again!!!!????

Wypowiadane z nutą dramatyzmu w głosie, jak ostrzeżenie, w przyszłości będzie niczym bicie na alarm. Będzie przypominać Brytyjczykom tegoroczny atak zimy o niespotykanym do tej pory nasileniu i w formie przekraczającej zdolność przeciętnego mieszkańca Wysp do zinternalizowania zjawiska.
Przypadłość pogodowa, o tej porze roku, charakteryzująca się spadkiem temperatury oraz opadami obfitego nieraz śniegu, nieobca mieszkańcom sporej części kontynentu, a i świata przecież, mieszkańcom Wysp Brytyjskich poprzewracała znany do tej pory porządek rzeczy. Paraliż na drogach, pozamykane szkoły, opustoszałe ulice i …o zgrozo sklepy, to sceneria jaka przetacza się od Kornwalii po krańce Szkocji, poprzez Walię i środkową Anglię.
- Angole panikują gdy śnieg sięga ledwo kostek - pogardliwie komentują Czesi, Słowacy czy Łotysze.
- Nie widzieli prawdziwej zimy - chełpią się niczym weterani spod koła podbiegunowego.
- Nie potrafią kierować autem. Nie znają opon “zimówek”- kpią już wszyscy, którzy nie są z tej ziemi.
Śnieg psuje szyki, zalega na ulicach spowalniając, a czasem zupełnie uniemożliwiając ruch pojazdów. Zniechęca do wychylenia z domu choćby nosa. Skłania do wzięcia “off’a” w pracy.   Szefostwo wysłało nas do domu zaraz po tym, jak odbiliśmy karty zegarowe. I będziemy mieli zapłacone. Za dzień, w którym przedzieraliśmy się przez zasztamowane drogi, ośnieżone chodniki, w zadymce gęstego puchu, by stawić się w pracy. Transport  publiczny uległ całkowitemu paraliżowi. Autobusy nie były w stanie przebić się w gąszczu jadących niepewnie osobówek. Niektóre w ogóle nie wyjechały z zajezdni. Metro stanęło pozbawione prądu, gdy śnieżne płaty posypały się na szyny. Region zamarł na parę godzin w bezruchu. Po tygodniu kolejna fala śniegu unieruchomiła M-6, kluczową angielską autostradę łączącą północ z południem Anglii. W Lancashire kierowcy zostali uwięzieni w swych autach na kilka godzin. Ze słowami otuchy wystąpił sam premier Cameron. Tymczasem poddani Jej Królewskiej Mości wykupują ze sklepów łopaty do odgarniania śniegu i gumowce zwane tu wellingtonami. Wszak gdy zaczną się gwałtownie topić zwały śniegu, Anglii zagrażać zacznie powódź.