sobota, 17 maja 2014

O dwa cycki za daleko.

Mianem soft-porno określiła brytyjska jurorka polski występ na Eurowizji 2014. Prezenter BBC nazwał widowisko wulgarnym.

 

Członkini brytyjskiego jury festiwalu najwyraźniej pozazdrościła "tego co nam mama w genach dała" stwierdzając, że polski zespół posunął się o dwa cycki za daleko (two boobs too far).

W poniedziałek ruszyła medialna machina wypluwająca komentarze na temat Eurowizji. Angielskie gazety zestawiały zdjęcia austriackiej drag-queen z przaśno-sexy wizerunkiem Cleo i jej drużyny.
Kolejny kopniak od Angoli. Od piersiastych, urodziwych Polek wolą chłopa w babskich łaszkach. To jury. Dużo więcej uznania dla piosenki Donatana i Cleo mieli głosujący w Wielkiej Brytanii widzowie. Nic dziwnego, wszak wdzięki rodzimych dziewczyn już dawno roztopiły się w tłuszczu z kebaba i fish'n'chips. Wspomniana angielska jurorka dodała, że pełne odniesień seksualnych widowisko Cleo i jej koleżanek nie nadaje się do rodzinnego oglądania. Według standardów europejskich family friendly jest najwyraźniej Conchita Wurst.

Przekaz dla nas płynie taki oto; zdrowe, słowiańskie dziewoje to towar przeterminowany na europejskim rynku. Nowa jakość to powstająca z poprawnych politycznie popiołów męsko-damska hybryda, której każdorazowe pokazanie się na ekranie aktywizowało u mojego 100%-ego chłopa odruch wymiotny, a u mnie grymas niesmaku (jednak).
http://metro.co.uk/2014/05/12/polands-soft-porn-eurovision-entry-went-two-boobs-too-far-says-judge-4725748/
Sensacją stała się baba z brodą. Nic nowego pod słońcem. W pierwszej połowie ubiegłego wieku, ( a jakby dobrze poszperać to pewnie i wcześniej), baba z brodą była atrakcją każdego szanującego się cyrku. Widać i teraz jarmarczna rozrywka rządzi się podobnymi prawami. Zmienił się tylko anturaż; lepszy make-up, dekoracja, oświetlenie. Reszta  bez zmian. Lubimy oglądać freaków bez względu na to, co tak naprawdę sobą reprezentują. Swoją drogą ciekawe, czy niegdysiejsze baby z brodą nosiły pod kiecą wurst.
I tak oto Eurowizja wyznaczyła nowe trendy; tolerancję dla babo-chłopa. Tylko gdzie w tym wszystkim jest muzyka? Na szczęście są jeszcze inne festiwale.

sobota, 26 kwietnia 2014

UKIP szokujący pomysł na zwycięstwo.







22 maja wybieramy euroosłów, sorry -posłów. Ups. Tak mi się  samo napisało, słowo.

Polacy w Wielkiej Brytanii szczególnie powinni zważyć na kogo oddadzą swój głos. Jeśli już zdecydują się iść do urn rzecz jasna. Co najmniej dwa ugrupowania są jawnie wrogo nastawione do imigrantów. Mowa o UKIP- (UK Independence Party)- Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, oraz o BNP (British National Party)- Brytyjska Partia Nacjonalistyczna. Ta pierwsza realnie zagraża wielkiej trójcy; czyli konserwatystom, lauburzystom oraz liberalnym-demokratom. A to za sprawą  charyzmatycznego przywódcy Nigela Farage`a wraz z jego kontrowersyjnym pomysłem na kampanię wyborczą.

Na początku najgorętszego okresu kampanii, UKIP zaserwował narodowi ( i nie tylko) billboardy z dość jednoznacznie rasistowskim i antyeuropejskim przesłaniem.
Na jednym z nich, gościu ubrany jak robotnik budowlany siedzi na chodniku i prosi o datki. Hasło do obrazka: "Brytyjscy pracownicy zmiażdżeni przez nielimitowaną, tanią siłę roboczą". Albo inny: brytyjska flaga z wypalonym w środku kołem z europejskich gwiazdek i napis - "Kto naprawdę kieruje tym krajem? 75% przepisów prawnych stworzono w Brukseli".

Nigel Farage odwiedził dziś West Midlands w ramch kampanii przedwyborczej. Stwierdził, że liderzy trzech najważniejszych partii politycznych próbują oczernić Niepodległościowców, bo ci oświadczyli, że zamierzają zgarnąć wszystkie euromandaty w regionie West Midlands. Lider UKIP przyznaje, że billboardy są bezceremonialne, prowokujące, ale i prawdziwe. "Klasa polityczna jest zdesperowana. Liderzy trzech największych ugrupowań atakują bo się nas boją. Boją się wpływu jaki mamy na ludzi oraz wysokich notowań UKIP w przedwyborczych sondażach" - mówił dziennikarzom Nigel Farage podczas wizyty w Dudley.

Pomijając jednak dwie jawnie antyeuropejskie i anty-imigranckie partie startujące w wyborach do europarlamentu, warto przypomnieć sobie wszystkie napastliwe i antypolskie wystąpienia premiera Camerona. Jego niedawną nagonkę na Polaków pobierających całkiem legalnie zasiłki na dzieci mieszkające w Polsce, czy też podburzające i pełne niechęci wyliczenia ileż to traci brytyjski skarb państwa na oświatową czy zdrowotną "obsługę" imigrantów z Europy Wschodniej. I to, że zupełnie zapomniał wspomnieć jak wielki jest wkład w postaci podatków, którym obywatele polscy, legalni pracownicy zasilają corocznie budżet państwa. Do grona "kwękających" na liczbę imigrantów dołączył też Ed Miliband, lider Partii Pracy, który stwierdził, że przez pracowników z Polski, przeciętnemu Smith`owi żyje się teraz znacznie gorzej. Podkreślił, że laburzyści popełnili błąd zgadzając się na napływ pracowników z Europy Wschodniej. Tak na marginesie, Miliband ma polskie korzenie (jego matka to Polka żydowskiego pochodzenia).

Tymczasem według sondażu przeprowadzonego w lutym przez polonijną organizację Zjednoczenie Polskie oraz New Europeans, największym poparciem w eurowyborach cieszą się: Partia Pracy (37%), Liberalni-Demokraci (17%), Konserwatyści (15%) oraz Zieloni (11%).

Powodzenia Polonio. Ja nie oddam swego głosu na żadnego z politycznych gigantów, ani też na eurosceptycznych oszołomów. Wybór trochę jak między dżumą a cholerą.

sobota, 29 marca 2014

The Savages- Dzikuski



Z manifestu The Savages;


Ucisz się  (Silence Yourself)

„Świat był kiedyś cichy, teraz ma zbyt wiele odgłosów.
Narastający szum rozprasza.
Mnoży się, nasila i odwraca twoją uwagę ku temu co wygodne...
...Żyjemy w epoce wielu stymulacji
Jeśli jesteś skupiony, trudniej cię dosięgnąć
Rozproszony, jesteś dostępny.
Chcesz się przypodobać, być częścią wszystkiego i by wszystko miało cząstkę ciebie.
Twoja głowa wiruje u szczytu kręgosłupa, aż w końcu nie masz już zupełnie twarzy.
I wtedy, jeśli świat by się uciszył choć na chwilę
Być może usłyszelibyśmy z oddali rytm wściekłej, świeżej pieśni i zdołali się przestawić
Być może zburzywszy wszystko, moglibyśmy pomyśleć jak na nowo to wszystko ułożyć..."



The Savages – jeden z ciekawszych muzycznych debiutów ubiegłego roku. Czteroosobowy, żeński band z Londynu okrzyknięto post-punkowym sukcesorem po takich zespołach jak Siouxsie And The Banshees, Joy Division, Public Image Limited czy Magazine. Surowe, zgiełkliwe brzmienie, szybkie tempo, mocny, niekiedy dramatyczny a momentami wściekły głos frontmanki Jehnny Beth, sprawiają, że płyta Silence Yourself wybija się swoją stylistyką ponad produkcje innych rockowych bandów ostatnich miesięcy a nawet lat. I nieważne, że wokalistka wygląda jak Ian Curtis i śpiewa manierą Siouxsie Sioux, z piosenek The Savages przebija pierwotna dzikość, gniew i surowość przywołująca momentami nowojorską scenę noise z lat 90-tych, z Sonic Youth na czele. Poza tym dziewczynom z Savages o coś chodzi. W swoim manifeście wskazują na destrukcyjną siłę popkultury, sączącą nam codziennie do ucha gigabajty durnych informacji. Sprawiającą, że w chaosie obecnej cywilizacji zatracamy siebie.

Dzikuski odwołują się też do literatury. W teledysku do utworu Strife mamy scenę na plaży jak z Obcego Alberta Camus`a, natomiast animacja w wieńczącym płytę Marshal Dear inspirowana była Rzeźnią nr 5 Kurta Vonneguta.

W rozpisanych jedynie na gitarę, bas i perkusję oraz wokal utworach nie ma miejsca na nudę. Jest w tym graniu zaklęta jakaś moc; moc kobiecej złości na zastaną rzeczywistość i bezkompromisowej walki o prawo do bycia sobą.

Więc silence yourself.
I jeszcze rada od dziewczyn : „Don`t let the fuckers take you down”.

sobota, 8 lutego 2014

Benefits Street.

Już około miliona funtów zarobił brytyjski Channel 4 na reklamach emitowanych podczas dokumentalnego serialu Benefits Street.
Jeden z ostatnich odcinków przyciągnął przed telewizory ponad 5 milionów widzów.

Serial, będący połączeniem dokumentu i reality show przedstawia mieszkańców James Turner Street, w biedniejszej dzielnicy Birmingham, gdzie  większość mieszkańców egzystuje na zasiłkach. Jedna z bohaterek serii, Czarna Dee pokazuje kolejne budynki i wylicza; unemployed, unemployed, unemployed*. Na James Turner Street mamy około 100 domów i 13 narodowości - wyjaśnia druga bohaterka, dla kontrastu- Biała Dee.

Produkcja pokazuje obraz rozleniwionego coach patato**, przez lata dość hojnie obdarowywanego przez socjalne państwo dodatkami i zasiłkami, a teraz zmuszonego do zmiany przyzwyczajeń w ramach nowej polityki zaciskania pasa.

Zobaczcie jak to naprawdę jest  bez pracy, bez partnera, z dziećmi i wypłacanym co tydzień lub dwa child benefit lub jobseeker`s allowance***, w odrapanych, brudnych czterech ścianach, ze stertami śmieci na ulicy, z wrzeszczącymi w różnych językach, włóczącymi się bez celu małolatami. Z pijaczkami jak Fungi, który stary heroinowy nałóg, zastąpił najtańszym piwem kupionym za wyproszone od kogoś ostatnie pensy. Fungi oddaje zasiłek Białej Dee na przechowanie. Inaczej przepiłby, albo co gorsze przećpał wszystko od razu. Pewnego dnia Fungi dostaje pismo z urzędu pracy. Ma zacząć szukać roboty, albo jakiegoś kursu. Facet jest autentycznie przerażony. Sponiewierany przez życie i nałogi, fizycznie nie podołałby żadnej pracy.

Za to sklepowy złodziej Danny jest młody i sprawny. Robota mogłaby mu się jeszcze palić w rękach, ale co z tego jak karany i to wielokrotnie. Danny ma zakaz chodzenia do Birmingham City Center. Chyba  że do sądu albo na rozmowę w sprawie pracy. Danny łamie zakaz. Spaceruje po centrum handlowym miasta. Szybko i sprawnie zostaje wyłowiony przez policyjny patrol i natychmiast spacyfikowany po tym jak obrzuca władzę potokiem wyzwisk.

Czarna Dee też wydaje się być w formie. Energiczna i pyskata ma zdecydowane poglądy na socjalną politykę angielskiego państwa. Wyraża je za pomocą odmienianego na wszelkie sposoby czasownika fuck. Udaje jej się trafnie opisać filozofię życiową bohaterów Benefits Street. - Dawajcie nam kasę na nasze małe dzieci, a jak dorosną to wtedy dajcie nam robotę. Później okaże się, że Czarna Dee została aresztowana za handel narkotykami.

Biała Dee jest Irlandką. Przybyła do Birmingham wiele lat temu. - Kiedyś osiedlali się tu Irlandczycy i czarni z Jamajki. Teraz pełno Azjatów, Polaków i Rumunów- stwierdza. Biała Dee pełni rolę doradcy i powierniczki mieszkańców ulicy. Czy też może w taką rolę wtłoczyli ją twórcy serialu.  - Jestem mamą na James Turner Street - mówi nie bez satysfakcji samotna matka dwójki ciemnoskórych dzieci. - Frajer- tak jednym słowem określa ojca swoich dzieci. Żyje z zasiłków bo jak twierdzi nie może pracować. Leczy się na depresję. Do depresji doprowadza ją życie jakie wiedzie na James Turner Street. I koło się zamyka. Biała Dee ma też sporą nadwagę, zwisające w okolicy pasa duże piersi i zadyszkę kiedy przemieszcza się z kanapy na kanapę z nieodłącznym papierosem w jednej i parującym cup of tea w drugiej dłoni.

Mark i Becky są parą od pięciu lat. Razem wychowują dwójkę małych dzieci. - Jak się poznaliśmy?- Och byłam wtedy naćpana- przypomina sobie Becky. Skończyli szkołę w 2008 roku. Od tego czasu nigdy nie pracowali. Kiedy Mark trafia w końcu do doradcy zawodowego, ten bezradnie załamuje ręce. Nie sposób napisać CV kiedy się nic nie umie i nigdy nie pracowało. Para obawia się wizyty pracownika socjalnego oraz tzw. health advisor****, którzy ocenią warunki, w których wychowują się ich malutkie dzieci. Postanawiają chodzić na kursy rodzicielstwa. Chociaż tyle.
Niemal wszyscy bohaterowie palą tytoń bądź trawkę i nie stronią od alkoholu. Większość ma na bakier z prawem.

Benefits Street ukazuje ludzi ze społecznych nizin, rodziny dysfunkcyjne, imigrantów, ćpunów. Przede wszystkim zaś ludzi nie potrafiących lub nie chcących wpasować się w pewne narzucone struktury społecznego funkcjonowania.  Funkcjonowania od do;  od poniedziałku do piątku, od wypłaty do wypłaty. Życia w dużej mierze zdyscyplinowanego i osadzonego w dość sztywnych ramach zakazów i nakazów. Życia podporządkowanemu pracy, obowiązkom wobec dzieci.
 Powiedzmy wprost; nie każdy będzie wstawał wcześnie rano, do pracy w fabryce przez kilkadziesiąt lat, by na starość zadowolić się  głodową emeryturą, kiedy można inaczej. Tak jak to pokazują na Benefits Street.

Nie trzeba dodawać, że wszędzie dookoła ; w domach i w obejściach przy James Turner Street  panuje syf i rozkład, brakuje podstawowych sprzętów domowych, za to prawie zawsze jest wypasiony telewizor. To co uderza to marazm i niechęć do jakiegokolwiek wysiłku. Tzn. można chwycić za smartfona  i napyskować  babie odpowiadającej za przyznanie bądź obcięcie socjalnych świadczeń. Trudniej złapać się za pędzel i pomalować brudną ścianę w pokoju.

Większość oglądających serial pyta retorycznie; kto za to płaci? Wiadomo my podatnicy. Ciekawiej jednak brzmi pytanie; kto na tym zarabia? Bo na pewno nie mieszkańcy James Turner Street. Nie licząc tego co niewątpliwie  dostali od Channel 4 za wywleczenie swojej nędzy przed kamery. Jednak prawdziwym beneficjentem jest tutaj telewizja, która już zgarnęła prawie milion funtów za reklamy nadawane podczas emisji serialu. A będzie tego zapewne więcej. Zarabia też producent kubków z logo Benefits Street, sprzedając je na e-Bayu. Zarabiać będą inni, którzy z Benefits Street zrobią markę i  bezradność bohaterów przekują na swój zysk.

* unemployed - ang. bezrobotny
** coach patato - ang. potocznie - leniwiec kanapowy
*** child benefit i jobseeker`s allowance - ang. -angielskie świadczenia socjalne; dodatek na dzieci i zasiłek dla bezrobotnych.
**** health advisor - osoba doradzająca w sprawach zdrowia


sobota, 30 listopada 2013

Dupokracja w K-K.

Nie powiodła się próba odwołania ze stanowiska prezydenta K-K. Przyczyna to zbyt niska frekwencja w referendum, w którym wzięło udział zaledwie 10% uprawnionych do głosowania. Sytuacją rozczarowani są zwłaszcza organizatorzy akcji referendalnej oraz lokalni dziennikarze. Mnie sprawa nie dziwi. Udział w wyborach na szczęście jest jeszcze dobrowolny. Spadek zainteresowania wszelkiego rodzju wyborami demokratycznymi jest ściśle skorelowany z dramatyczną utratą społecznego zaufania do władzy. I niekoniecznie jest to wynik braku świadomości wśród mieszkańców miasta, jak sugeruje wielu. Może jest to świadomość innego rodzju. Świadomość, że tak naprawdę najgorszy system na świecie ( a ponoś nie ma lepszego) rozpada się na naszych oczach. Brakiem elementarnego zaangażowania, a takim jest udział w wyborach czy referendach, ludzie dają wyraz swojej niezgody na panujący stan rzeczy. Tzw. obywatelski obowiązek staje się nic nie znaczącym aktem przyklepującym ten czy inny układ partyjny, gdzie karty rozdawane są daleko poza zasięgiem obywatelskiego wzroku. Sprawujący władzę ( nieważne; państwową, samorządową, osiedlową nawet) mogą legitymować się coraz to mniejszym poparciem społecznym, a i tak w świetle ordynacji wyborczych mogą śmiało dzierżyć mandat władzy.
Pewnie prezydent K-K źle wypełnia swoje obowiązki włodarza miasta. Pewnie powinien zostać odsunięty od stanowiska. Faktem jednak jest, że grupa usiłująca odwołać prezydenta sama nie potrafiła przekonać do tego większej ilości mieszkańców. I właśnie to stanowi o katastrofie całego projektu z referendum. Śledzę wydarzenia w K-K z odległego o ok. 1700 km okręgu West Midlands w UK. Z akcją referendalną bezpośrednio zetknęłam się w sierpniu, gdy podczas pobytu w naszym mieście (patrzcie; wciąż mówię - naszym) wychodząc z jednego z licznych supermarketów, zaatakowała mnie małolata z ulotkami. Ich treść ubawiła mnie niemal do łez. Pełne uogólnień i banałów zarzuty sugerowały naiwność oraz brak kompetencji organizatorów akcji. Nie przedstawiono też żadnej alternatywy. Na zasadzie; pozbądźmy się prezydenta, a potem się zobaczy. Marketingowo akcja była słaba niezależnie od jej natężenia. Ideę zmiany prezydenta "kupiło" tylko 10 % uprawnionych do głosowania mieszkańców. Resztę to albo nie przekonało, albo ( co podejrzewam ) nie obeszło.
Dodam tylko, że warszawskie referendum również skończyło się fiaskiem. Zainteresowanie tematem mizerne. Może to wina zakorzenionej w społecznej świadomości tezy, że jak przyjdzie nowa władza to będzie może trochę inaczej, ale też do dupy.
Nie sprawdziliśmy się jako społeczeństwo obywatelskie. Nie zdążyliśmy się nim stać, gdy po drodze uwiodła nas globalizacja i konsumpcjonizm. Coraz mniej interesujemy się tym co wokół nas. Bardziej zajmują nas plotki o celebrytach, flirty w cyberprzestrzeni czy zakupy. A dziennikarze zarabiający na podsycaniu wątłego zainteresowania swych odbiorców sprawami publicznymi, naburmuszają się zamiast uznać fakty.

sobota, 2 lutego 2013

Snowing! Again!!!!????

Snowing! Again!!!!????

Wypowiadane z nutą dramatyzmu w głosie, jak ostrzeżenie, w przyszłości będzie niczym bicie na alarm. Będzie przypominać Brytyjczykom tegoroczny atak zimy o niespotykanym do tej pory nasileniu i w formie przekraczającej zdolność przeciętnego mieszkańca Wysp do zinternalizowania zjawiska.
Przypadłość pogodowa, o tej porze roku, charakteryzująca się spadkiem temperatury oraz opadami obfitego nieraz śniegu, nieobca mieszkańcom sporej części kontynentu, a i świata przecież, mieszkańcom Wysp Brytyjskich poprzewracała znany do tej pory porządek rzeczy. Paraliż na drogach, pozamykane szkoły, opustoszałe ulice i …o zgrozo sklepy, to sceneria jaka przetacza się od Kornwalii po krańce Szkocji, poprzez Walię i środkową Anglię.
- Angole panikują gdy śnieg sięga ledwo kostek - pogardliwie komentują Czesi, Słowacy czy Łotysze.
- Nie widzieli prawdziwej zimy - chełpią się niczym weterani spod koła podbiegunowego.
- Nie potrafią kierować autem. Nie znają opon “zimówek”- kpią już wszyscy, którzy nie są z tej ziemi.
Śnieg psuje szyki, zalega na ulicach spowalniając, a czasem zupełnie uniemożliwiając ruch pojazdów. Zniechęca do wychylenia z domu choćby nosa. Skłania do wzięcia “off’a” w pracy.   Szefostwo wysłało nas do domu zaraz po tym, jak odbiliśmy karty zegarowe. I będziemy mieli zapłacone. Za dzień, w którym przedzieraliśmy się przez zasztamowane drogi, ośnieżone chodniki, w zadymce gęstego puchu, by stawić się w pracy. Transport  publiczny uległ całkowitemu paraliżowi. Autobusy nie były w stanie przebić się w gąszczu jadących niepewnie osobówek. Niektóre w ogóle nie wyjechały z zajezdni. Metro stanęło pozbawione prądu, gdy śnieżne płaty posypały się na szyny. Region zamarł na parę godzin w bezruchu. Po tygodniu kolejna fala śniegu unieruchomiła M-6, kluczową angielską autostradę łączącą północ z południem Anglii. W Lancashire kierowcy zostali uwięzieni w swych autach na kilka godzin. Ze słowami otuchy wystąpił sam premier Cameron. Tymczasem poddani Jej Królewskiej Mości wykupują ze sklepów łopaty do odgarniania śniegu i gumowce zwane tu wellingtonami. Wszak gdy zaczną się gwałtownie topić zwały śniegu, Anglii zagrażać zacznie powódź.

sobota, 10 listopada 2012

Syndykat.

“What ever winnings on 27 July 2012 Euro Million will be shared equally by members below. Good luck.”*

Porozumienie tej treści podpisało 10-ro członków syndykatu, jaki zupełnie spontanicznie założyliśmy pewnego dnia w firmie. Dokument z dołączonymi kopiami loteryjnych losów zachowam sobie ze względów sentymentalnych.  Celem inicjatywy było zwiększenie szansy wygranej w popularnej loterii Euro Milion. Jeden los to 2 funty. Środki pieniężne w kwocie 20-tu funtów (po 2 funty od każdej z 10-ciu osób), Honorio, zwany Szefem, samozwańczy przywódca naszej małej grupy, przeznaczył na zakup 10-ciu losów, które miały na zawsze odmienić nasze życie.

Ciekawiło mnie jak szybko udało się przekonać grupę ludzi do wspólnego przedsięwzięcia.   Nakłonienie 10-tki tak różnych osób do czegokolwiek graniczyło z cudem równym wygranej w powyższej loterii. Haczykiem była kasa. Duuuuża kasa, choć tylko potencjalnie.
Gdy tylko uzgodniliśmy warunki umowy, posypały się fantazje. Dominowały podróże i powroty w rodzinne strony. Dwa w jednym. Projekcje odwiecznych i sprzecznych dwóch pragnień. Powrotu do domu oraz odkrywania świata. Homesick i adventure.
“A co ty zrobiłabyś z dużą wygraną?”- pytanie skierowano do mnie.
- Aaaaaaa, nooooo więc…… wydałabym powieść, a potem…może jakaś fundacja - moją wypowiedź zagłusza huk maszyn.
-Wróciłabym do Polski - podaję bezpieczną, niebudzącą zbędnych ekscytacji odpowiedź, po tym jak poziom hałasu wraca do stanu uznanego tutaj za normę.
Nikt nie zamierza się dzielić z innymi. Prócz rodziny i przyjaciół oczywiście. W marzeniach  ustawiamy naszych bliskich finansowo do końca  życia. Stajemy się rogiem obfitości, darem od losu, fortuną z nieba. Sprzeczamy się, czy 1 milion funtów to wystarczająca kwota. A może pełna satysfakcja możliwa jest dopiero przy 100-tu (milionach oczywiście). Ktoś jest w stanie powściągnąć swoje oczekiwania i zadowolić się 100 tysiącami. Ktoś inny robi wielkie oczy- dlaczego tak skromnie? Fantazji nie trzeba limitować, upychać do rozsądnych rozmiarów. Po to właśnie są marzenia. Nie mają ograniczników. - Nie jestem zachłanny, wystarczy mi 100 tysięcy funtów. Wrócę do Iranu i będę miał własny biznes - M. już to sobie dokładnie przemyślał. Mniejsza wygrana jest bardziej prawdopodobna. Szczęśliwy los mógłby przypaść właśnie jemu. W nagrodę za umiarkowanie.

Po fazie uniesienia, następuje tąpnięcie. Co będzie jeśli  spiritus movens naszego przedsięwzięcia nas oszuka? Jeśli któryś los okaże się wygrany a Szef zagarnie wszystko i zostanie po nim jedynie smuga samolotowego dymu w drodze na Filipiny? Już do końca zmiany będziemy się zastanawiać nad bezpieczeństwem naszych ewentualnych wygranych w rękach Szefa, menadżera projektu Euro Million.

Skąd to przekonanie, że tylko nieoczekiwany przypływ dużej gotówki jest w stanie zmienić nasz los na lepszy? Czujemy się za słabi w walce o wyższą jakość życia bez potężnego oręża w postaci środków płatniczych? Powiedz mi czy marzysz o wielkiej wygranej, a powiem ci jak bardzo cenisz swoje obecne życie. Kilka lat temu gazety w Anglii donosiły o gościu, prostym robotniku, który po odebraniu jakiejś niebotycznie dużej wygranej w toto lotka, nie zmienił w swoim życiu nic. Dalej chodził do tej samej od lat roboty, a w weekendy przesiadywał z kumplami w ulubionym pubie. Po prostu lubił swoje życie takim jakie było. Szczęściarz. Pytanie tylko, po co w takim razie kupował losy?

* pisownia oryginalna, za ewentualne błędy nie odpowiadam.